Tag: seriale

  • Seriale lat 90.: „Miodowe Lata”

    Seriale lat 90.: „Miodowe Lata”

    „Miodowe Lata” to kultowy polski serial lat 90., który zdobył serca widzów i wciąż cieszy się ogromną popularnością. Trudno znaleźć osobę, która choć raz nie natrafiła na „Miodowe lata” podczas wieczornego przeglądania kanałów telewizyjnych. Od swojej premiery w 1998 roku zyskał ogromną popularność i do dziś widzowie wspominają go z sentymentem. Mimo upływu lat, produkcja ta wciąż przyciąga nowych i starych widzów, którzy chętnie wracają do przygód dwóch nietypowych bohaterów: motorniczego i kanalarza.

    „Miodowe lata” – polska wersja amerykańskiego sitcomu

    „Miodowe lata” były emitowane w latach 1998-2003 na antenie Polsatu i stanowiły polską wersję amerykańskiego sitcomu z lat 50. – „The Honeymooners”, którego głównymi bohaterami byli Jack Gleason, Audrey Meadows i Art Carney. Oryginalna produkcja przedstawiała życie dwóch nowojorskich rodzin z klasy robotniczej w okresie powojennym, co stało się świetnym punktem wyjścia do ukazania polskiej rzeczywistości lat 90. w kontekście rozwijającego się kapitalizmu. .Polscy twórcy, na czele z reżyserem Maciejem Wojtyszką, osadzili akcję w realiach warszawskiej Woli końca lat 90. To był strzał w 10-tkę!

    To właśnie dzięki przeniesieniu historii do codzienności polskich osiedli, serial tak mocno rezonował z widzami. Karol Krawczyk, motorniczy tramwaju, oraz jego najlepszy przyjaciel Tadeusz Norek, pracownik miejskich wodociągów, stali się bohaterami „z sąsiedztwa”, z którymi każdy mógł się utożsamić. Poczucie humoru, mimo upływu dekad, pozostało bliskie amerykańskiemu oryginałowi – subtelne, ciepłe i skierowane do szerokiej publiczności, w odróżnieniu od bardziej kontrowersyjnych i nieco przaśnych produkcji, jak np. „Świat według Kiepskich”. Jednak to genialne występy Cezarego Żaka i Artura Barcisia w rolach głównych były kluczowe dla sukcesu „Miodowych lat”. Ich komediowe wyczucie nie miało sobie równych wśród polskich sitcomów tego okresu, zwłaszcza w zestawieniu z bardziej statycznymi kreacjami Agnieszki Pilaszewskiej i Doroty Choteckiej.

    Cezary Żak i Artur Barciś — duet idealny

    Serial nie odniósłby takiego sukcesu, gdyby nie fenomenalna chemia pomiędzy odtwórcami głównych ról: Cezarym Żakiem (Karol Krawczyk) i Arturem Barcisiem (Tadeusz Norek). Aktorzy stworzyli duet, który do dziś uznawany jest za jedną z najlepszych par komediowych w historii polskiej telewizji.

    W wywiadach udzielonych z okazji 20-lecia serialu, obaj panowie przyznali, że praca na planie „Miodowych lat” była dla nich nie tylko zawodowym wyzwaniem, ale i źródłem prawdziwej przyjaźni:

    "To było coś więcej niż serial. Mieliśmy poczucie, że robimy coś wyjątkowego. Publiczność, która była obecna na planie, reagowała żywo na każdą scenę. To dawało nam nieprawdopodobną energię", wspomina Artur Barciś w rozmowie dla Polsatu.
    
    Cezary Żak z kolei dodał: "Z Arturem rozumieliśmy się bez słów. Ta przyjaźń przenosiła się na ekran, dlatego ludzie uwierzyli w naszą relację. Byliśmy jak dwaj kumple, którzy potrafią się kłócić, ale zawsze trzymają się razem."

    Serialowy świat: humor bliski codzienności

    Siłą „Miodowych lat” był humor sytuacyjny, który trafiał do każdego. Codzienne zmagania z problemami finansowymi, kłótnie z żonami, marzenia o lepszym życiu i… nieudane próby ich realizacji. Karol zawsze miał „genialny” plan, który miał odmienić jego los, a Norek — pełen dziecięcej naiwności — wiernie mu towarzyszył.

    Nie sposób zapomnieć też o silnych kobiecych postaciach: żonie Karola, Alinie (w tej roli Agnieszka Pilaszewska, a później Katarzyna Żak) oraz żonie Norka, Danusi (Dorota Chotecka). To one trzymały swoich mężów w ryzach i często sprowadzały ich na ziemię, choć same także miały swoje marzenia o lepszym życiu.

    „Miodowe lata” to również kopalnia kultowych tekstów, które do dziś funkcjonują w codziennym języku Polaków. Kto z nas nie słyszał (lub sam nie powiedział):

    "Nie Karoluj do mnie teraz!"
    "W mordę jeża"
    "Karol, nie denerwuj mnie!"
    "Ty mówisz do mnie, czy do psa?"
    "Ja wiem, co ja robię!"

    Te zdania wypowiadane w charakterystyczny sposób przez Żaka i Barcisia stały się znakiem rozpoznawczym serialu.

    Kulisy produkcji: teatr w telewizji

    Ciekawostką jest, że „Miodowe lata” realizowano z udziałem publiczności na żywo — jak w teatrze. Sceny były nagrywane w jednym ujęciu, co oznaczało, że aktorzy musieli być perfekcyjnie przygotowani. To także tłumaczy naturalność i autentyczność gry aktorskiej, która tak bardzo podobała się widzom.

    Atmosfera na planie była wyjątkowa — publiczność śmiała się, klaskała, a czasem komentowała na głos. To tworzyło unikalny klimat, który czuć w każdym odcinku.

    "Miodowe lata" w teatrze

    „Miodowe lata” po latach — co zostało?

    Choć serial zakończył się w 2003 roku, jego popularność wcale nie osłabła. Wręcz przeciwnie — dzięki internetowi i platformom VOD kolejne pokolenia poznają Karola i Norka, a ich przygody wciąż śmieszą tak samo, jak kiedyś.

    Co więcej, „Miodowe lata” miały swoją kontynuację w formie spin-offu — „Całkiem nowe lata miodowe” — choć, jak przyznają sami fani, to już nie było „to samo”.

    Wycinki wywiadu Kamila Bałuka z Cezarym Żakiem i Arturem Barcisiem

    Czy panowie w ogóle się znali przed Miodowymi latami.

    A.B.: Graliśmy razem w filmie Kazimierza Kutza pod tytułem Pułkownik Kwiatkowski. Jedną scenę dosłownie, rozstaliśmy się po zdjęciach i już się nie znaliśmy znowu.

    A gdy się dowiedzieliście, że zagracie razem, to…

    C.Ż.: To żaden z nas nie pamiętał, że się wcześniej spotkaliśmy przy okazji Pułkownika.

    A.B.: Przepraszam cię, ja pamiętałem.

    C.Ż.: Ja w ogóle nie pamiętałem, bo to, co ty tam grałeś, nie było wcale do zapamiętania.

    Porozumienie złapaliście od razu? Z poczuciem, że to będzie duet na lata?

    A.B.: Umówiliśmy się na jeden sezon i że potem zobaczymy, co będzie. Nie wiadomo było, czy to wypali. Każdy odcinek graliśmy w całości na żywo, trzeba było nauczyć się go od początku do końca na pamięć, a potem zagrać za jednym zamachem. Trudne, ale konieczne, bo kręciliśmy z żywą publicznością, tak jakby to była premiera w teatrze. A jeśli pan pyta o początki, to nasz pierwszy nagrany odcinek był akurat bardzo słaby.

    C.Ż.: Maciej Strzembosz zawiózł tę pierwszą kasetę VHS do Polsatu. Obejrzeli i załamali ręce.

    Dlaczego?

    C.Ż.: Mówili, że to zupełnie nikogo nie rozśmieszy. Odcinek pilotażowy nazywał się Żywe zwłoki, występowaliśmy w pustym teatrze przy kompletnej ciszy na widowni, co nas podłamało, bo trudno się tak gra. Na szczęście niemoc trwała tylko do drugiego odcinka. Kolejne nagranie było z publicznością, a ludzie na widowni oszaleli. W Polsacie się uspokoili: „Nie, no, chyba będzie sukces”.

    Spektakl grany jeden do jednego, reżyser teatralny, żywa widownia  jak to zrobić, żeby styl pracy rodem z teatru dawał efekt, który sprawdzi się w telewizji? Aktor w filmie patrzy do kamery, wiedząc, że operatorzy używają zbliżenia i oddalenia, w teatrze ważne jest z kolei lewo i prawo. W Miodowych latach było jeszcze inaczej, w kamery patrzyliście po skosie.

    C.Ż.: Chodzi o jeszcze jedno rozróżnienie: granie przed kamerą a granie dla ludzi na widowni. U nas było i to, i to, równocześnie. Staszka Celińska, która wystąpiła w jednym odcinku, powiedziała, że dla niej to było zupełnie nowe doświadczenie. Andrzej Chyra po odcinku spytał: „Jak wy się w tym odnajdujecie, żeby trochę dla ludzi grać, a trochę do kamer, skromniej?”.

    A.B.: Z kolei trudność samego planu była taka, że musieliśmy przy każdym nowym odcinku zapamiętać już na pierwszej próbie, która kamera w którym momencie zrobi któremu z nas zbliżenie na twarz. Wymagało to gigantycznej dyscypliny. Musieliśmy stawać w miejscu zaplanowanym dokładnie pod to zbliżenie. W teatrze zwykle nie trzeba o tym myśleć. 

    Jak zapamiętać, które to będzie miejsce?

    C.Ż.: Mieliśmy trzy lokacje, każda z inną scenografią, przykładowo: mieszkanie Karola Krawczyka to jedna lokacja. Lokacje umieszczone były na obrotowej scenie, więc kiedy zjeżdżała jedna, wjeżdżała druga. Kamery były z kolei cztery, każda inaczej ustawiona i z innym kadrem. Szerzej, bliżej i tak dalej. Scenografie miały rekwizyty, które stawały się punktami odniesienia, czyli że to mieszkanie Karola Krawczyka miało meble zawsze w tym samym miejscu. Z czasem nabraliśmy wprawy, wiedzieliśmy, gdzie dokładnie stanąć i popatrzeć, żeby wyglądało dobrze w kadrze.

    A.B.: Wiedziałem, gdzie u Karola Krawczyka jest lodówka, a gdzie drzwi, tylko że w sali prób nie było rekwizytów, co najwyżej krzesło i kawałek stołu. Koledzy i koleżanki, którzy dochodzili jako postaci drugoplanowe, dziwili się czasem, kiedy na próbie tłumaczyliśmy im, gdzie co jest, nawiązując do rozkładu mieszkania. Mówili: „Boże, skąd wy wiecie, gdzie co jest?”. „No, tu jest okno, tu zlew, tu to, tu tamto”, tłumaczyłem. My to znaliśmy na pamięć, a oni musieli sobie wyobrażać.

    Kiedy pomysł wypalił, okazało się, że serial to będzie regularna pracana dłuższy czas. Dosłownie regularna: poniedziałek, wtorek…

    C.Ż.: Poniedziałek był finałem prac z całego tygodnia. O dziewiątej rano graliśmy dla kamerzystów i realizatora telewizyjnego, tego w wozie. Po reakcjach widzieliśmy, czy odcinek będzie bardzo dobry, czy tylko dobry.

    A.B.: Jeśli trzęsły się kamery, to znaczyło…

    C.Ż.: Że upadali ze śmiechu. Wiedzieliśmy wtedy, że o!, to będzie fajne. Właściwe premiery z publicznością były dwie: o godzinie siedemnastej i o godzinie dwudziestej.

    A.B.: Czasami po nagraniach wieczornych dostawaliśmy od razu nowy scenariusz, ale często był gotowy dopiero we wtorek. W środę i w czwartek kwestie musieliśmy już znać na pamięć. To było kluczowe, przecież podczas nagrania odcinków nie było dubli. Przerwy były tylko na zmianę dekoracji, trwały góra trzy, cztery minuty, wtedy wychodził aktor Janusz Onufrowicz i opowiadał dowcipy, żeby publiczność była cały czas w odpowiednim nastroju. Dzisiaj nie mogę uwierzyć, że potrafiłem nauczyć się tekstu tak szybko. 

    C.Ż.: Na początku tekst miał objętość około dwudziestu pięciu stron. Z czasem odcinki się wydłużały, stron było już trzydzieści pięć, czasami czterdzieści, czyli dużo. Tydzień w tydzień nowy scenariusz, zwykle bez przerwy przez dwa miesiące. Potem stop na dwa, trzy tygodnie i znowu kolejna transza. Emitowali trzynaście odcinków na sezon. Pamiętam, że kiedy grałem z Krystyną Jandą w Marii Callas w Powszechnym, powiedziała: „Jesteś lepszy od Modrzejewskiej, ona przed wojną miała premierę co dwa tygodnie”. My mieliśmy co tydzień.

     Ekipa musiała uspokajać publiczność. Prosili ludzi, żeby nie bili braw w trakcie, bo to przedłuża, uciekają cenne sekundy.

    A.B.: A publiczność i tak biła brawo, nie mogła się powstrzymać. Jak to w teatrze. Śmiech staraliśmy się czasem przeczekać, wstrzymać kwestię na parę sekund, ale jednak po chwili trzeba było grać. W ostateczności śmiech dało się wyciszyć w postprodukcji.

    Odwrotnie niż zawsze! Zwykle trzeba śmiech w postprodukcji dodawać!

    C.Ż.: Powiem więcej, ten śmiech naszej publiczności był tak dobry, że w telewizji wykorzystywano go potem jeszcze wiele razy. Przydał się w kolejnych produkcjach telewizyjnych, wstawiali go od nas.

    Recycling śmiechu publiczności Miodowych lat?! To odlot jakiś. Kto dysponuje śmiechem?

    A.B.: Właściciel praw do serialu.

    C.Ż.: Była jeszcze pewna sytuacja. Mianowicie Artur Barciś nie mógł przestać się śmiać. A przez to ludzie też nie mogli. A przez to Artur Barciś nie mógł się przestać śmiać jeszcze bardziej. Ostatecznie przez to trzeba było wyprosić całą publiczność.

    A.B.: To nie tak, że ja się sam śmiałem, wszyscy się śmiali!

    C.Ż.: Ale ty najgłośniej.

    A.B.: Chodziło o odcinek świąteczny, w którym Krawczyk i Norek wygrali wycieczkę na Cypr na Boże Narodzenie. Na Cyprze nie ma karpi, więc w scenariuszu była kolacja wigilijna nad ośmiornicą. Rekwizytor kupił prawdziwą ośmiornicę, która rozmrażała się od rana, a że świąteczny odcinek był dłuższy, to trzecie nagranie trwało mniej więcej do dwudziestej drugiej. Ośmiornica leżała już cały dzień, więc strasznie śmierdziała, a my akurat mieliśmy nad nią we czwórkę śpiewać Lulajże, Jezuniu. Nie dało się, cali się gotowaliśmy. W którymś momencie zacisnąłem zęby, wargi, żeby się nie śmiać, ale wtedy Dorota Chotecka zaczęła się śmiać. Jak się Chotecka uspokoiła, Czarek się śmiał. Godzinę chyba nagrywaliśmy tę scenę.

    C.Ż.: Podobnie było z Pieśnią strudzonego renifera,ostatnia zwrotka leciała tak: „Biegnie, biegnie renifer, oj, biegnie, biegnie, biegnie, z wysiłku zaraz się zegnie, ale na razie wciąż biegnie”. Ze śmiechu nie byliśmy w stanie tego nagrać. Wtedy chyba wyprosili z teatru publiczność, ale to nic nie pomogło, bo świadomość, że nagle śpiewamy przy pustej widowni i nikt się nie śmieje, była sama w sobie tak śmieszna…

    A.B.: Że nie mogliśmy przestać się śmiać. Tak głupie, że nas śmieszyło.

    C.Ż.: A realizator wkurzony. Z pamiętnych odcinków był jeszcze Smak wolności i gigantycznie długa scena w pociągu, w której byliśmy spięci kajdankami.

    Reżyser wspominał, że zaplanował to jako poważne wyzwanie teatralne. Scena jak z rasowego dramatu, aż półgodzinna.

    A.B.: Kiedy przeczytałem scenariusz odcinka, próbowałem sobie wyobrazić, jak to zagramy. Znaliśmy się już dobrze i wizja tej sceny zwyczajnie mnie bawiła. Sytuacja z punktu widzenia bohaterów była tragiczna, absolutny dramat, obaj byli uwięzieni, Tadzio Norek płakał. No i jak mamy to nagrać, jeżeli się będziemy śmiali? „Czytałeś?”, dzwonię do Czarka. „Czytałem”. „Zagramy?” „W życiu!”

    C.Ż.: No i rzeczywiście było ciężko.

    Wojtyszko mówił, że przed startem produkcji spotkał się z producentką oryginalnego formatu. Opowiadał jej, że chce wprowadzić do serialukonteksty zaczerpnięte z rosyjskiego dramatu. Producentka była z telewizji, do tego amerykańskiej, więc się przeraziła: kim jest ten człowiek? Ale on tego myślenia teatralnego nigdy nie odpuścił. Ponoć, kiedy reżyserował, definiował sobie w głowie: „Ta scena z Norkiem i Krawczykiem to jakby Otello”.

    Bilety schodziły na pniu?

    A.B.: Można było wejść tylko na zaproszenia.

    C.Ż.: Pamiętam obrazki, że wejście Teatru Żydowskiego było wręcz szturmowane przez ludzi, nie mieścili się. Odbierałem telefony: „Czarek, jak mogę dostać zaproszenie?”. Szybko rozniosło się po Polsce, że można uczestniczyć w prawdziwym nagraniu. To była wielka wartość tego formatu. Nie rozumiem, swoją drogą, czemu nikt w Polsce nie zdecydował się na coś takiego później. W Stanach, Anglii, na świecie robi się sitcomy z publicznością na żywo. Mam teorię, że my, Polacy, po prostu nie potrafimy napisać dobrego sitcomu. A producenci boją się ryzyka.

    A.B.: Ale, wiesz, chyba jednak potrafimy. Bo tych amerykańskich odcinków Miodowych lat było ledwie trzydzieści!