Autor: admin9882

  • Początki polskiego streetwearu – od bazarów do kultowych marek

    Scena odzieżowa związana z kulturą hiphopową w Polsce ma swoje początki w latach 90. To właśnie wtedy pojawiły się pierwsze marki, które wprowadziły unikalny styl uliczny do polskich sklepów. Jednym z pionierów w tym zakresie była marka Lenar, założona przez wykładowcę warszawskiej Akademii Teatralnej, Ryszarda Lenara. W latach 90. stworzył on pierwsze baggy jeansy, które zyskały ogromną popularność. Spodnie te stały się symbolem nie tylko hiphopowców, ale także osób związanych ze skateboardingiem, a ich charakterystyczny wygląd z szerokimi nogawkami i jasnymi przeszyciami stanowił wówczas prawdziwą rewolucję.

    Pomimo trudnych początków, związanych z popularnością podróbek, Lenar pozostaje symbolem wczesnego kapitalizmu i kultury ulicznej, która wchodziła do Polski w latach 90. Ubrania z tej marki były marzeniem wielu dzieciaków dorastających w nowej Polsce, które identyfikowały się z hiphopową estetyką.

    TOP 3 polskie marki hip-hopowe

    Clinic MFE – z chałupniczej produkcji do kultowego brandu

    Clinic MFE to marka, która na początku lat 90. zaczynała jako mała wrocławska manufaktura. Jej początki sięgają 1997 roku, kiedy to Piotrek „Szczur” i Rysiek Roman zaczęli szycie odzieży zimowej na zlecenie znajomych. Z czasem marka zyskała popularność, sponsorując zawody snowboardowe i skejtowe oraz współpracując z popularnymi raperami, takimi jak K.A.S.T.A. Squad czy White House. Clinic MFE stała się symbolem jakości i stylu, zyskując duże grono wiernych fanów, którzy wspierali markę przez wiele lat

    Mass Dnm – marka, która podbiła zagranicę

    Mass Dnm, powstała w 1998 roku, to jedna z pierwszych polskich marek streetwearowych, która zdobyła popularność także poza granicami Polski. Założona przez Marka i Mike’a, marka początkowo skupiała się na modzie hiphopowej, a z czasem rozszerzyła swoją działalność na inne rynki, zdobywając uznanie m.in. w Niemczech. Marka zyskała swoją popularność, dzięki współpracy z polskimi raperami, jak Red, Spinache czy Ostry, a później dołączyli do niej także zagraniczni artyści, tacy jak Kool Savas czy The Game. Mass Dnm stała się symbolem kultury ulicznej, łącząc modę i muzykę w jednym.

    Moro – marka z sercem hip-hopu

    Moro to jedna z najbardziej rozpoznawalnych marek, która zyskała popularność w latach 90. Marka zaczęła swoją działalność w 1996 roku, a jej twórcy, TDF i Jakub Sawicki, szybko zdobyli popularność dzięki stworzeniu wyjątkowych ciuchów, które ubierały polskich raperów, takich jak Gano, Dizkret czy Pezet. Moro stało się jednym z symboli polskiego hip-hopu, łącząc wysoką jakość produktów z głębokim związkiem z muzyką i kulturą uliczną.

  • Kioski – czy ty też chciałeś być kioskarzem?

    Kioski – czy ty też chciałeś być kioskarzem?

    W PRL-u, życie bez kiosków „Ruchu” wydawało się niemożliwe. W nowej rzeczywistości lat 90. ich liczba się zmniejszyła, ale wciąż miały mocną pozycję. No i kioskarze zaczęli wreszcie na nich zarabiać. Po 1990 roku kioski stały się miejscem, gdzie można było kupić najpotrzebniejsze rzeczy – rajstopy, mydło, szampon długopis, gumkę, szkolny zeszyt i słodycze. Jeśli mocno się skupię, to wciąż jestem w stanie przypomnieć sobie zapach wnętrza kiosku, do którego przychodziłyśmy razem z babcią. Główne nuty zapachowe to farba drukarska, słodkie gumy
    do żucia i tytoń. Kiosk należał do jej sąsiadki, w środku był naprawdę mały, ale jakoś mieściłyśmy się tam we trzy. Babcia przychodziła na plotki, a ja siedziałam u niej na kolanach i przeglądałam te wszystkie rzeczy, które przeważnie podziwia się przez zakratowane okno.

    Guma do żucia Alf

    Kiosk – kraina obfitości

    Czekoladowe Batoniki wygrzewały się w promieniach słonecznych, kusiły plastikowe zabawki, resoraki i podróbka lalki Barbie. Wciąż popularne były tzw. teczki, do których kioskarze odkładali prasę i czasopisma. Korzyść była podwójna – kioskarz wiedział, że sprzeda gazetę, a czytelnik
    nie musiał ganiać po mieście za ulubionym tytułem. Pierwszym wydawnictwem kolekcjonerskim była seria „Dinozaury” wydawnictwa De Agostini. „Dinozaury” były tytułem dedykowanym
    kilkulatkom i powstały na fali popularności filmu „Jurassic Park” Stevena Spielberga.

    Do każdego numeru dołączony był fosforyzujący element szkieletu tyranozaura. Po zebraniu wszystkich części można było zbudować świecącego w ciemnościach gada. Seria była hitem.
    Dzieciaki biegały od kiosku do kiosku w poszukiwaniu kości dinozaura. – Co tydzień błagałem kioskarza o pozostawienie jednego egzemplarza, to było coś niesamowitego, szał, wszyscy moi koledzy kompletowali szkielet – wspomina „kolekcjoner”. – Pamiętam, że za jednym numerem ganiałem z mamą przez połowę miasta! Gdy złożyłem już dinozaura gazeta nie
    była dla mnie taką atrakcją, zresztą chyba przestano ją zaraz po tym wydawać…

    „Świat wiedzy”

    Świat wiedzy, Życie świata, Faktor X- fenomen czasopism kolekcjonerskich

    Sukces grupy De Agostini zachęcił do czasopism kolekcjonerskich inne wydawnictwa, które szybko trafiły na nasz rynek. Pierwszym, monumentalnym, tytułem oferowanym w systemie kolekcjonerskim był „Świat Wiedzy” wydawnictwa Media Service Zawada, przedstawiciela Marshall Cavendish. „Zbieraj świat wiedzy, a dowiesz się dlaczego wulkany wybuchają, co sprawia, ze maszyny latają” – zachęcała reklama telewizyjna. Magia kolekcjonowania udzieliła się wszystkim, a półki zaczęły wypełniać się segregatorami. Sukces Świata Wiedzy próbowało powtórzyć „Życie świata”, którego wydawcą był polski AmerCom.

    W 1999 roku w portfolio tego wydawnictwa pojawiło się czasopismo O.K. jest OK! W drugim numerze dołączono do niego segregator, w kolejnych pojawiły się gadżety, a numerze świątecznym kaseta do nauki angielskiego z Królikiem Bugsem. Głównymi bohaterami tego tytułu byli
    bohaterowie filmów animowanych z serii Looney Tunes. Sporym zainteresowaniem cieszył się „Faktor X” o zjawiskach niezwykłych i niewyjaśnionych. W drugiej połowie lat 90. zbierano segregatory z kursem komputerowym Easy PC albo kursem języka angielskiego Easy
    English. Schemat wprowadzania na rynek takich tytułów był zawsze taki sam. Krótka, ale intensywna kampania reklamowa, pierwszy numer po obniżonej cenie i bardzo wysoki nakład. Do drugiego numeru – sprzedawanego już po normalnej cenie – najczęściej dołączany
    jest segregator. A kolejne wydania to już po prostu strony do wpinania i budowania własnej (nigdy nie zebranej do końca!) kolekcji.

  • Seriale lat 90.: „Miodowe Lata”

    Seriale lat 90.: „Miodowe Lata”

    „Miodowe Lata” to kultowy polski serial lat 90., który zdobył serca widzów i wciąż cieszy się ogromną popularnością. Trudno znaleźć osobę, która choć raz nie natrafiła na „Miodowe lata” podczas wieczornego przeglądania kanałów telewizyjnych. Od swojej premiery w 1998 roku zyskał ogromną popularność i do dziś widzowie wspominają go z sentymentem. Mimo upływu lat, produkcja ta wciąż przyciąga nowych i starych widzów, którzy chętnie wracają do przygód dwóch nietypowych bohaterów: motorniczego i kanalarza.

    „Miodowe lata” – polska wersja amerykańskiego sitcomu

    „Miodowe lata” były emitowane w latach 1998-2003 na antenie Polsatu i stanowiły polską wersję amerykańskiego sitcomu z lat 50. – „The Honeymooners”, którego głównymi bohaterami byli Jack Gleason, Audrey Meadows i Art Carney. Oryginalna produkcja przedstawiała życie dwóch nowojorskich rodzin z klasy robotniczej w okresie powojennym, co stało się świetnym punktem wyjścia do ukazania polskiej rzeczywistości lat 90. w kontekście rozwijającego się kapitalizmu. .Polscy twórcy, na czele z reżyserem Maciejem Wojtyszką, osadzili akcję w realiach warszawskiej Woli końca lat 90. To był strzał w 10-tkę!

    To właśnie dzięki przeniesieniu historii do codzienności polskich osiedli, serial tak mocno rezonował z widzami. Karol Krawczyk, motorniczy tramwaju, oraz jego najlepszy przyjaciel Tadeusz Norek, pracownik miejskich wodociągów, stali się bohaterami „z sąsiedztwa”, z którymi każdy mógł się utożsamić. Poczucie humoru, mimo upływu dekad, pozostało bliskie amerykańskiemu oryginałowi – subtelne, ciepłe i skierowane do szerokiej publiczności, w odróżnieniu od bardziej kontrowersyjnych i nieco przaśnych produkcji, jak np. „Świat według Kiepskich”. Jednak to genialne występy Cezarego Żaka i Artura Barcisia w rolach głównych były kluczowe dla sukcesu „Miodowych lat”. Ich komediowe wyczucie nie miało sobie równych wśród polskich sitcomów tego okresu, zwłaszcza w zestawieniu z bardziej statycznymi kreacjami Agnieszki Pilaszewskiej i Doroty Choteckiej.

    Cezary Żak i Artur Barciś — duet idealny

    Serial nie odniósłby takiego sukcesu, gdyby nie fenomenalna chemia pomiędzy odtwórcami głównych ról: Cezarym Żakiem (Karol Krawczyk) i Arturem Barcisiem (Tadeusz Norek). Aktorzy stworzyli duet, który do dziś uznawany jest za jedną z najlepszych par komediowych w historii polskiej telewizji.

    W wywiadach udzielonych z okazji 20-lecia serialu, obaj panowie przyznali, że praca na planie „Miodowych lat” była dla nich nie tylko zawodowym wyzwaniem, ale i źródłem prawdziwej przyjaźni:

    "To było coś więcej niż serial. Mieliśmy poczucie, że robimy coś wyjątkowego. Publiczność, która była obecna na planie, reagowała żywo na każdą scenę. To dawało nam nieprawdopodobną energię", wspomina Artur Barciś w rozmowie dla Polsatu.
    
    Cezary Żak z kolei dodał: "Z Arturem rozumieliśmy się bez słów. Ta przyjaźń przenosiła się na ekran, dlatego ludzie uwierzyli w naszą relację. Byliśmy jak dwaj kumple, którzy potrafią się kłócić, ale zawsze trzymają się razem."

    Serialowy świat: humor bliski codzienności

    Siłą „Miodowych lat” był humor sytuacyjny, który trafiał do każdego. Codzienne zmagania z problemami finansowymi, kłótnie z żonami, marzenia o lepszym życiu i… nieudane próby ich realizacji. Karol zawsze miał „genialny” plan, który miał odmienić jego los, a Norek — pełen dziecięcej naiwności — wiernie mu towarzyszył.

    Nie sposób zapomnieć też o silnych kobiecych postaciach: żonie Karola, Alinie (w tej roli Agnieszka Pilaszewska, a później Katarzyna Żak) oraz żonie Norka, Danusi (Dorota Chotecka). To one trzymały swoich mężów w ryzach i często sprowadzały ich na ziemię, choć same także miały swoje marzenia o lepszym życiu.

    „Miodowe lata” to również kopalnia kultowych tekstów, które do dziś funkcjonują w codziennym języku Polaków. Kto z nas nie słyszał (lub sam nie powiedział):

    "Nie Karoluj do mnie teraz!"
    "W mordę jeża"
    "Karol, nie denerwuj mnie!"
    "Ty mówisz do mnie, czy do psa?"
    "Ja wiem, co ja robię!"

    Te zdania wypowiadane w charakterystyczny sposób przez Żaka i Barcisia stały się znakiem rozpoznawczym serialu.

    Kulisy produkcji: teatr w telewizji

    Ciekawostką jest, że „Miodowe lata” realizowano z udziałem publiczności na żywo — jak w teatrze. Sceny były nagrywane w jednym ujęciu, co oznaczało, że aktorzy musieli być perfekcyjnie przygotowani. To także tłumaczy naturalność i autentyczność gry aktorskiej, która tak bardzo podobała się widzom.

    Atmosfera na planie była wyjątkowa — publiczność śmiała się, klaskała, a czasem komentowała na głos. To tworzyło unikalny klimat, który czuć w każdym odcinku.

    "Miodowe lata" w teatrze

    „Miodowe lata” po latach — co zostało?

    Choć serial zakończył się w 2003 roku, jego popularność wcale nie osłabła. Wręcz przeciwnie — dzięki internetowi i platformom VOD kolejne pokolenia poznają Karola i Norka, a ich przygody wciąż śmieszą tak samo, jak kiedyś.

    Co więcej, „Miodowe lata” miały swoją kontynuację w formie spin-offu — „Całkiem nowe lata miodowe” — choć, jak przyznają sami fani, to już nie było „to samo”.

    Wycinki wywiadu Kamila Bałuka z Cezarym Żakiem i Arturem Barcisiem

    Czy panowie w ogóle się znali przed Miodowymi latami.

    A.B.: Graliśmy razem w filmie Kazimierza Kutza pod tytułem Pułkownik Kwiatkowski. Jedną scenę dosłownie, rozstaliśmy się po zdjęciach i już się nie znaliśmy znowu.

    A gdy się dowiedzieliście, że zagracie razem, to…

    C.Ż.: To żaden z nas nie pamiętał, że się wcześniej spotkaliśmy przy okazji Pułkownika.

    A.B.: Przepraszam cię, ja pamiętałem.

    C.Ż.: Ja w ogóle nie pamiętałem, bo to, co ty tam grałeś, nie było wcale do zapamiętania.

    Porozumienie złapaliście od razu? Z poczuciem, że to będzie duet na lata?

    A.B.: Umówiliśmy się na jeden sezon i że potem zobaczymy, co będzie. Nie wiadomo było, czy to wypali. Każdy odcinek graliśmy w całości na żywo, trzeba było nauczyć się go od początku do końca na pamięć, a potem zagrać za jednym zamachem. Trudne, ale konieczne, bo kręciliśmy z żywą publicznością, tak jakby to była premiera w teatrze. A jeśli pan pyta o początki, to nasz pierwszy nagrany odcinek był akurat bardzo słaby.

    C.Ż.: Maciej Strzembosz zawiózł tę pierwszą kasetę VHS do Polsatu. Obejrzeli i załamali ręce.

    Dlaczego?

    C.Ż.: Mówili, że to zupełnie nikogo nie rozśmieszy. Odcinek pilotażowy nazywał się Żywe zwłoki, występowaliśmy w pustym teatrze przy kompletnej ciszy na widowni, co nas podłamało, bo trudno się tak gra. Na szczęście niemoc trwała tylko do drugiego odcinka. Kolejne nagranie było z publicznością, a ludzie na widowni oszaleli. W Polsacie się uspokoili: „Nie, no, chyba będzie sukces”.

    Spektakl grany jeden do jednego, reżyser teatralny, żywa widownia  jak to zrobić, żeby styl pracy rodem z teatru dawał efekt, który sprawdzi się w telewizji? Aktor w filmie patrzy do kamery, wiedząc, że operatorzy używają zbliżenia i oddalenia, w teatrze ważne jest z kolei lewo i prawo. W Miodowych latach było jeszcze inaczej, w kamery patrzyliście po skosie.

    C.Ż.: Chodzi o jeszcze jedno rozróżnienie: granie przed kamerą a granie dla ludzi na widowni. U nas było i to, i to, równocześnie. Staszka Celińska, która wystąpiła w jednym odcinku, powiedziała, że dla niej to było zupełnie nowe doświadczenie. Andrzej Chyra po odcinku spytał: „Jak wy się w tym odnajdujecie, żeby trochę dla ludzi grać, a trochę do kamer, skromniej?”.

    A.B.: Z kolei trudność samego planu była taka, że musieliśmy przy każdym nowym odcinku zapamiętać już na pierwszej próbie, która kamera w którym momencie zrobi któremu z nas zbliżenie na twarz. Wymagało to gigantycznej dyscypliny. Musieliśmy stawać w miejscu zaplanowanym dokładnie pod to zbliżenie. W teatrze zwykle nie trzeba o tym myśleć. 

    Jak zapamiętać, które to będzie miejsce?

    C.Ż.: Mieliśmy trzy lokacje, każda z inną scenografią, przykładowo: mieszkanie Karola Krawczyka to jedna lokacja. Lokacje umieszczone były na obrotowej scenie, więc kiedy zjeżdżała jedna, wjeżdżała druga. Kamery były z kolei cztery, każda inaczej ustawiona i z innym kadrem. Szerzej, bliżej i tak dalej. Scenografie miały rekwizyty, które stawały się punktami odniesienia, czyli że to mieszkanie Karola Krawczyka miało meble zawsze w tym samym miejscu. Z czasem nabraliśmy wprawy, wiedzieliśmy, gdzie dokładnie stanąć i popatrzeć, żeby wyglądało dobrze w kadrze.

    A.B.: Wiedziałem, gdzie u Karola Krawczyka jest lodówka, a gdzie drzwi, tylko że w sali prób nie było rekwizytów, co najwyżej krzesło i kawałek stołu. Koledzy i koleżanki, którzy dochodzili jako postaci drugoplanowe, dziwili się czasem, kiedy na próbie tłumaczyliśmy im, gdzie co jest, nawiązując do rozkładu mieszkania. Mówili: „Boże, skąd wy wiecie, gdzie co jest?”. „No, tu jest okno, tu zlew, tu to, tu tamto”, tłumaczyłem. My to znaliśmy na pamięć, a oni musieli sobie wyobrażać.

    Kiedy pomysł wypalił, okazało się, że serial to będzie regularna pracana dłuższy czas. Dosłownie regularna: poniedziałek, wtorek…

    C.Ż.: Poniedziałek był finałem prac z całego tygodnia. O dziewiątej rano graliśmy dla kamerzystów i realizatora telewizyjnego, tego w wozie. Po reakcjach widzieliśmy, czy odcinek będzie bardzo dobry, czy tylko dobry.

    A.B.: Jeśli trzęsły się kamery, to znaczyło…

    C.Ż.: Że upadali ze śmiechu. Wiedzieliśmy wtedy, że o!, to będzie fajne. Właściwe premiery z publicznością były dwie: o godzinie siedemnastej i o godzinie dwudziestej.

    A.B.: Czasami po nagraniach wieczornych dostawaliśmy od razu nowy scenariusz, ale często był gotowy dopiero we wtorek. W środę i w czwartek kwestie musieliśmy już znać na pamięć. To było kluczowe, przecież podczas nagrania odcinków nie było dubli. Przerwy były tylko na zmianę dekoracji, trwały góra trzy, cztery minuty, wtedy wychodził aktor Janusz Onufrowicz i opowiadał dowcipy, żeby publiczność była cały czas w odpowiednim nastroju. Dzisiaj nie mogę uwierzyć, że potrafiłem nauczyć się tekstu tak szybko. 

    C.Ż.: Na początku tekst miał objętość około dwudziestu pięciu stron. Z czasem odcinki się wydłużały, stron było już trzydzieści pięć, czasami czterdzieści, czyli dużo. Tydzień w tydzień nowy scenariusz, zwykle bez przerwy przez dwa miesiące. Potem stop na dwa, trzy tygodnie i znowu kolejna transza. Emitowali trzynaście odcinków na sezon. Pamiętam, że kiedy grałem z Krystyną Jandą w Marii Callas w Powszechnym, powiedziała: „Jesteś lepszy od Modrzejewskiej, ona przed wojną miała premierę co dwa tygodnie”. My mieliśmy co tydzień.

     Ekipa musiała uspokajać publiczność. Prosili ludzi, żeby nie bili braw w trakcie, bo to przedłuża, uciekają cenne sekundy.

    A.B.: A publiczność i tak biła brawo, nie mogła się powstrzymać. Jak to w teatrze. Śmiech staraliśmy się czasem przeczekać, wstrzymać kwestię na parę sekund, ale jednak po chwili trzeba było grać. W ostateczności śmiech dało się wyciszyć w postprodukcji.

    Odwrotnie niż zawsze! Zwykle trzeba śmiech w postprodukcji dodawać!

    C.Ż.: Powiem więcej, ten śmiech naszej publiczności był tak dobry, że w telewizji wykorzystywano go potem jeszcze wiele razy. Przydał się w kolejnych produkcjach telewizyjnych, wstawiali go od nas.

    Recycling śmiechu publiczności Miodowych lat?! To odlot jakiś. Kto dysponuje śmiechem?

    A.B.: Właściciel praw do serialu.

    C.Ż.: Była jeszcze pewna sytuacja. Mianowicie Artur Barciś nie mógł przestać się śmiać. A przez to ludzie też nie mogli. A przez to Artur Barciś nie mógł się przestać śmiać jeszcze bardziej. Ostatecznie przez to trzeba było wyprosić całą publiczność.

    A.B.: To nie tak, że ja się sam śmiałem, wszyscy się śmiali!

    C.Ż.: Ale ty najgłośniej.

    A.B.: Chodziło o odcinek świąteczny, w którym Krawczyk i Norek wygrali wycieczkę na Cypr na Boże Narodzenie. Na Cyprze nie ma karpi, więc w scenariuszu była kolacja wigilijna nad ośmiornicą. Rekwizytor kupił prawdziwą ośmiornicę, która rozmrażała się od rana, a że świąteczny odcinek był dłuższy, to trzecie nagranie trwało mniej więcej do dwudziestej drugiej. Ośmiornica leżała już cały dzień, więc strasznie śmierdziała, a my akurat mieliśmy nad nią we czwórkę śpiewać Lulajże, Jezuniu. Nie dało się, cali się gotowaliśmy. W którymś momencie zacisnąłem zęby, wargi, żeby się nie śmiać, ale wtedy Dorota Chotecka zaczęła się śmiać. Jak się Chotecka uspokoiła, Czarek się śmiał. Godzinę chyba nagrywaliśmy tę scenę.

    C.Ż.: Podobnie było z Pieśnią strudzonego renifera,ostatnia zwrotka leciała tak: „Biegnie, biegnie renifer, oj, biegnie, biegnie, biegnie, z wysiłku zaraz się zegnie, ale na razie wciąż biegnie”. Ze śmiechu nie byliśmy w stanie tego nagrać. Wtedy chyba wyprosili z teatru publiczność, ale to nic nie pomogło, bo świadomość, że nagle śpiewamy przy pustej widowni i nikt się nie śmieje, była sama w sobie tak śmieszna…

    A.B.: Że nie mogliśmy przestać się śmiać. Tak głupie, że nas śmieszyło.

    C.Ż.: A realizator wkurzony. Z pamiętnych odcinków był jeszcze Smak wolności i gigantycznie długa scena w pociągu, w której byliśmy spięci kajdankami.

    Reżyser wspominał, że zaplanował to jako poważne wyzwanie teatralne. Scena jak z rasowego dramatu, aż półgodzinna.

    A.B.: Kiedy przeczytałem scenariusz odcinka, próbowałem sobie wyobrazić, jak to zagramy. Znaliśmy się już dobrze i wizja tej sceny zwyczajnie mnie bawiła. Sytuacja z punktu widzenia bohaterów była tragiczna, absolutny dramat, obaj byli uwięzieni, Tadzio Norek płakał. No i jak mamy to nagrać, jeżeli się będziemy śmiali? „Czytałeś?”, dzwonię do Czarka. „Czytałem”. „Zagramy?” „W życiu!”

    C.Ż.: No i rzeczywiście było ciężko.

    Wojtyszko mówił, że przed startem produkcji spotkał się z producentką oryginalnego formatu. Opowiadał jej, że chce wprowadzić do serialukonteksty zaczerpnięte z rosyjskiego dramatu. Producentka była z telewizji, do tego amerykańskiej, więc się przeraziła: kim jest ten człowiek? Ale on tego myślenia teatralnego nigdy nie odpuścił. Ponoć, kiedy reżyserował, definiował sobie w głowie: „Ta scena z Norkiem i Krawczykiem to jakby Otello”.

    Bilety schodziły na pniu?

    A.B.: Można było wejść tylko na zaproszenia.

    C.Ż.: Pamiętam obrazki, że wejście Teatru Żydowskiego było wręcz szturmowane przez ludzi, nie mieścili się. Odbierałem telefony: „Czarek, jak mogę dostać zaproszenie?”. Szybko rozniosło się po Polsce, że można uczestniczyć w prawdziwym nagraniu. To była wielka wartość tego formatu. Nie rozumiem, swoją drogą, czemu nikt w Polsce nie zdecydował się na coś takiego później. W Stanach, Anglii, na świecie robi się sitcomy z publicznością na żywo. Mam teorię, że my, Polacy, po prostu nie potrafimy napisać dobrego sitcomu. A producenci boją się ryzyka.

    A.B.: Ale, wiesz, chyba jednak potrafimy. Bo tych amerykańskich odcinków Miodowych lat było ledwie trzydzieści!

  • Gry na peceta – w co graliśmy na komputerze w latach 90.?

    Gry na peceta – w co graliśmy na komputerze w latach 90.?

    Kiedyś zapytaliśmy kilku kolegów i koleżanek o ich ulubione gry sprzed epoki Play Station. I wyszedł nam całkiem spory przegląd gier na peceta. Tekst powstał dla polskiej edycji magazynu Vice, który już niestety nie istnieje.

    FIFA International Soccer, Electronic Arts, 1993 (gry na peceta)

    1. FIFA International Soccer | gry na peceta
    FIFA International Soccer, gry na peceta

    W 1993 roku miało miejsce wiele przełomowych wydarzeń. W Europie zmiany. Czechosłowacja przestała istnieć. Mercedes przestał produkować model 190. W kinach można było zobaczyć „Jurassic Park”, „Dzień Świstaka” czy „Żegnaj Rockefeller”. W Polsce zmiany premierów fundował nam Lech Wałęsa, a w kioskach pojawił się kultowy i opiniotwórczy magazyn o grach „Secret Service”. Do tej pory piłka nożna w świecie gier była subtelna jak dialogi w „Klanie”. Niby fajne i zabawne, ale jednak oglądamy dla przysłowiowej beki. Wtedy to właśnie świat milionów fanów piłki nożnej i gier komputerowych został wywrócony do góry nogami.

    Pojawiła się gra, która sprawiła, że na „Sensible World of Soccer” zaczęliśmy patrzeć z politowaniem. Różnica była gigantyczna. Niby ten sam sport. Ci sami gracze. A jednak… „Fifa International Soccer”, bo o niej mowa, to gra, która jest kamieniem milowym. Oczywiście z perspektywy wydaje się być czymś totalnie archaicznym, ale wtedy to było coś niesamowitego. Grafika, która nie mieściła się w głowie. Niezwykłe detale… Reklamy, komentarz, cieszynki piłkarzy. Kilka zmyślnych trików, które sprawiały, że sprytny gracz Katarem mógł pokonać Brazylię. Wystarczyło podejść do bramkarza, żeby ten twojego napastnika nastrzelił.

    Ograniczona bardzo gama trików i możliwości strzelenia gola, ale do dziś pamiętam, że byłem pod totalnym wrażeniem. Procesor 386 grzał się do czerwoności. Zawsze grałem Polską. W ataku Marcin Karasiński. Numer 11. Obok Leszka Pisza był to idol mojego dzieciństwa.

    PS. Na okładce polski akcent: David Platt w pojedynku z Piotrem Świerczewskim…Ot, taka ciekawostka…

    Piotr Kędzierski, rocznik 82′

    Warcraft II, Blizzard Entertainment, 1995 (gry na peceta)

    Warcraft II: Tides of Darkness - Wowpedia - Your wiki guide to the World of  Warcraft
    Warcraft II

    Mówiąc szczerze, gdy w drugiej połowie lat 90. czitowałem na moim „trzyosiemsześć” w Warcrafta, to nie przypuszczałem, że za parę lat Blizzard na tej serii będzie klepał 5 mld dol. rocznie, zrzeszając przy tym 30-letnich prawiczków z całego świata… Wszyscy pamiętamy „yesh milord” parobków, którzy łazili po złoto i wyglądali jak przestraszony Zbigniew Boniek. Warcraft stał się długo niedoścignionym wzorem dla wielu późniejszych strategii. Mimo wielkiego sukcesu WOW’a, mi zawsze będzie kojarzył się z budowaniem wieżyczek koło lasu, a nie sieciowym dungeon crawlingiem. W swoim czasie była to bezkonkurencyjna gra. Pamiętam, że po jej przejściu z niesmakiem odpalałem ubogi, polski odpowiednik – „Polanie”, w którym trzeba było budować płoty i zapierdalać krową po mleko. Jaki kraj, taki Warcraft.

    Tomek Cegielski, rocznik ’88

    Heroes of Might and Magic III, The 3DO Company, 1999 (gry na peceta)

    Heroes of Might & Magic 3 HD Edition announced for PC, tablets |  Eurogamer.net
    Heroes of Might and Magic III

    Heroesi to prawdopodobnie jedyny kontekst, w którym można spokojnie mówić o epickich walkach tytanów ze smokami czy aniołów z diabłami bez narażania się na kpinę ze strony słuchaczy. Kto grał ten wie, że gdy trzeba było przejść jakąś planszę, czasoprzestrzeń miała dziwną tendencję do wchodzenia w zupełnie inny wymiar. W wymiarze tym nie było czegoś takiego, jak potrzeby fizjologiczne, nie mówiąc o banalnych czynnościach kontaktu z drugim człowiekiem. Istniały bowiem dużo poważniejsze wyzwania, jak zdobycie stosownych artefaktów, rozbudowa zamków, upgradowanie potworów oraz nabijanie kolejnych levelów naszym bohaterom. Fascynacja, która do dziś jawi mi się jako partykularnie niezrozumiała.

    Wojtek, rocznik ’85

    Duke Nukem 3D, Apogee Software, 1996

    Heute vor... 28 Jahren: 3D Realms releast Duke Nukem 3D - News |  GamersGlobal.de
    Duke Nukem 3D, gry na peceta

    Kiedy wyszedł Duke wydawało się, że można robić w nim wszystko – zabawy w kinie, wybuchy w kościele, „shake it baby” ze striptizerkami. Grzeszyło się nie tylko zabijając świniaki, ale także wpisując jak szaleniec litanie kodów. DNKROZ, DNSTUFF, DNCORNHOLIO – nie wierzę, że istnieje ktoś uczciwy, kto nigdy tego nie robił. Przez chwilę każdy chyba czekał na obiecaną „nowoczesną” wersję tego FPSa, czyli Duke Nukem Forever, tak jak fani Gunsów czekali na swoje „Chinese Democracy”. Tu i tu wyszło jednak gówno, więc trzeba było pozostać przy klasyce.

    Zdzisław, rocznik ’85

    Commandos: Behind Enemy Lines, Eidos Interactive, 1998 (gry na peceta)

    Commandos: Behind Enemy Lines | Eurogamer.pl
    Commandos: Behind Enemy Lines

    Piszę z pamięci, bez posiłkowania się google’em, bo też nastoletnie granie w peceta to właśnie moc wspomnień. Komandosów pamiętam: a) ponieważ byli przyjemną odmianą w zalewie bombastycznych rpg-ów tamtych czasów, b) przez pryzmat polonizacji przystającej do klimatu gry niczym pięść do nosa, ale po partyzancku charakternej, c) przez filmowo sztampowych bohaterów, którzy wydawali się wręcz wyrastać z moich fantazji na temat armii zawodowej, d) i w końcu przez przepalony zasilacz, którego wymiana zżarła moje ówczesne oszczędności. Wprawdzie głupotą było katowanie peceta podczas 30-stopniowego upału na poddaszu domku letniskowego, ale taking sides „zabawa na świeżym powietrzu” vs „wymierzenie kopniaka Hitlerowi i jego nikczemnym pobratymcom” wygrało wtedy patriotyczne poczucie obowiązku.

    Maciek, rocznik ’85

    Championship Manager 3, Eidos, 1999

    Championship Manager 3 Demo : Sports Interactive : Free Download, Borrow,  and Streaming : Internet Archive
    Championship Manager 3

    To seria odpowiedzialna za:

    1) Bezpowrotną utratę tysięcy godzin młodości.

    2) Poważne zatargi z rodzicami, którzy nie potrafili zrozumieć, dlaczego krzyczę i przeklinam do komputera, dlaczego po raz trzeci w ciągu tygodnia kupuję mysz, bo poprzednia się zepsuła, dlaczego niektóre klawisze klawiatury są wgniecione, a monitor jest nadtłuczony.

    3) Zaczątek schizofrenii w wydaniu megalomańskim, polegający na myśleniu o sobie samym zupełnie serio jako trenerze Manchesteru United, udzielającym wywiadu po zdobyciu trzeci raz z rzędu Pucharu Mistrzów, a nawet selekcjonerze reprezentacji Polski, który właśnie zdobył mistrzostwo świata. I „naprawdę, tym razem już naprawdę jeszcze tylko jeden mecz i idę spać…”.

    Wojtek, rocznik ’85

    Tomb Raider, Eidos Interactive, 1996

    Tomb Raider (1996)
    Tomb raider 1996

    Pierwszy Tomb Raider zapadł mi w pamięć przede wszystkim z powodu najlepszych siedmiopikselowych cycków w historii oraz mini zawałów serca co 15 minut (wilki zza rogu potrafiły zaskoczyć). Minęło już 17 lat od premiery tej wielkiej gry, a ja w dalszym ciągu mam ochotę machnąć Larą parę salt w sali gimnastycznej, by potem utopić ją w jej domowym basenie – jak zwykłem to robić za młodu. Sypanie z dwóch klamek do nietoperzy i „lizanie ścian” w poszukiwaniu ukrytych dźwigni miało swoją magię. Pogrążonych w nostalgii odsyłam do Tum Raidera z 2013 roku, daje radę niemniej niż pierwowzór.

    Tomek, rocznik ’88

    Wolfenstein 3D, 1992

    Wolfenstein, een geschiedenis - Preview - Tweakers
    Wolfenstein 3D

    Naziści byli źli i do tego fatalnie strzelali. Ale tylko na poziomie easy, zwanym tu „Can I play daddy” i ozdobionym mordką agenta Blaskovitza w czepku i ze smoczkiem. A przecież popkultura zaczęła upupiać grozę hitlerowskich zbrodni dużo wcześniej, odczarowaliśmy ją sobie oglądając „Czterech pancernych” i „Tylko dla orłów”, chwilę później czytając „Hellboya”. W tej prymitywnej strzelance największą radochą było przecież koszenie Niemców, beka z Fuhrera i nadętej, nazistowskiej symboliki. Btw, czy wam też bardziej szkoda było strzelać do psów? I czy zastanawialiście się kiedyś, czy Niemcy też grają w Wolfensteina?

    Rafał, rocznik ’78

    The Sims, Electronic Arts, 2000 (gry na peceta)

    A collection of screenshots from my current Sims 1 family. : r/thesims
    sims 2000

    Pamiętam jak dziś. Przytargałam ze szkoły dwie pirackie płyty z tajemniczą grą The Sims. Gra trochę czasu się instaluje, więc przyniosłam sobie obiad, żeby nie gapić się bez sensu w monitor. Obiadu nie zjadłam, kolacji zresztą też. Po prostu wsiąkłam. Podobnie jak u kolegi od Heroesów potrzeby fizjologiczne były sprawą drugorzędną… W 8 godzin wybudowałam domek z basenem, podjęłam pracę jako sprzedawca w sklepie muzycznym i znalazłam sobie chłopaka.

    Po tygodniu flirtowałam z ogrodnikiem, spaliłam kuchnię, zostałam okradziona i popuściłam publicznie. Później utopiłam narzeczonego, a koleżankę, która skrytykowała moją imprezę zamurowałam… Zabawa skończyła się, kiedy odkryłam, że po wpisaniu kodu „klapaucius” do mojej kieszeni spływa 1000 simoleonsów. Po 13 latach mogę powiedzieć, że The Sims było dla mnie jak domek dla lalek w wersji 2.0. Szeroki asortyment miniaturowych mebelków, armatura łazienkowa i małe AGD skradły moje serce.

    Agnieszka, rocznik ’87

    Worms Armageddon, Team 17, 1999

    Worms 2 (Team17 Software) (Windows) [1997] [PC Longplay] - YouTube
    Worms Armageddon

    Wormsy są super, bo można grać w multi i lubią je dziewczyny. Straciłem wiele godzin przy tym prekursorze Angry Birds. Grając głównie w dwójkę i Armageddon, prawie zawsze na jeden komputer i jedną myszkę. Zrzucałem święte bomby (Hallelujah!), banany, stałem się mistrzem ewolucji na ninja rope i sterowania owcą. Używałem poke’a zanim wprowadził go Facebook. Uwielbiałem potyczki tylko na shotguny i im więcej bajerów wprowadzało Team 17 w kolejnych edycjach, tym bardziej ich nie lubiłem. Bo jeśli Wormsy, to tylko w 2D.

    Zdzisiek, rocznik ’85

    Tony Hawk’s Pro Skater 2, Activision, 2000 (gry na peceta)

    Wisła Płock S.A.
    Tony Hawk’s Pro Skater 2

    Hawk odwiedził niedawno Polskę – przy okazji jakiegoś Gumball dał pokaz umiejętności, choć jest pewnie w wieku twojego starego. Chciałbym napisać, że tam byłem, wiwatowałem i klaskałem, a na koniec przybiłem Mistrzowi piątkę odwdzięczając się za długie godziny spędzone na wirtualnej desce zajeżdżając Venice Beach do wtóru Rage Against the Machine, Bad Religion i Anthrax („Bring the Noise!”). Niestety, gówno prawda. Tkwiłem w biurze, wyrabiając nadgodziny by wielcy i możni tego świata mogli mocniej docisnąć nasz wszystkich kolanem do ziemi. Sorry. Niestety w prawdziwym świecie nie da się odpalić wojskowego śmigłowca grindem po śmigle, a nose ollie to wstęp do brutalnej operacji twarzy bez znieczulenia. Tony, jesteś Bogiem, ale my wszyscy musimy żyć w cieniu.

    Maciek, rocznik ’85

    Sid Meier’s Civilization, MikroProse, 1991

    Sid Meier’s Civilization, MicroProse, 1991

    Kultowa gra strategiczna z głębokich początków lat 90., skrzętnie dystrybuowana między kolegami za pomocą dyskietek w formacie arj. Nasze zadanie było proste, jasne i typowe – podbój wszechświata, wyrżnięcie konkurencyjnych cywilizacji oraz lot w kosmos. Słowem – rzeczy, które robiło się na PC-ecie niemal codziennie. Niewątpliwą zaletą tej gry był dydaktyzm. Oprócz standardowych rzeczy, czyli budowania armii i spuszczania wpierdolu przeciwnikowi, należało bowiem bawić się w takie klocki, jak choćby wybór ustroju adekwatnego do stopnia rozwoju naszego państwa. A propos ustroju, autorzy gry zdecydowanie nie mogliby liczyć na granty z Unii Europejskiej.

    Optymalnym ustrojem był zwykle fundamentalizm, w którym wszyscy kochają swojego wodza i zgadzają się z każdą jego decyzją, przy akceptowalnym poziomie wpływów podatkowych i produkcji. Natomiast naturalną reakcją każdego gracza, który przez jakąś głupią pomyłkę wprowadził demokrację  był wybór opcji „wznieć rewolucję” i powrót do starego, dobrego despotyzmu. Janusz Korwin-Mikke byłby dumny. Charakterystycznym elementem gry było drzewo technologii. Wraz z rozwojem naszej cywilizacji wybierało się co teraz mają wynaleźć nasi dzielni naukowcy.

    Całkiem fajnie to ukazywało, jak od bardzo pierwotnych wynalazków w rodzaju koła, garncarstwa czy (mój faworyt) zwyczaje pogrzebowe, dochodziliśmy do równouprawnienia kobiet i bomby atomowej. Absolutny przebój w swoich czasach i gra, która była w pewien sposób pouczająca (sic!).

    Wojtek, rocznik ’85

    Grand Theft Auto I, Rockstar Games, 1997 (gry na peceta)

    Grand Theft Auto I, Rockstar Games, 1997

    W GTA grało się na tyle długo i intensywnie, że człowiek w końcu zaczynał przestrzegać zasad ruchu drogowego, bo już nic innego nie było do roboty. O dziwo gra po ukazaniu się zebrała słabe recenzje, a przecież rzucanie koktajli Mołotowa w przechodniów, strzelanie do Hare Krishna czy rajdy śmieciarką po przeciwnym pasie dawały tyle frajdy… No i te motory „ścigacze”. Tak zapierdalały, że w najlepszym wypadku dawało się nimi ujechać 20 metrów i za każdym razem zabawa kończyła się z ryjem na czyjejś masce. Mimo to człowiek usilnie starał się ujechać kolejne 20 metrów, by znowu przekonać się, że ślizgając się dupą po karoseriach samochodów szybciej dotarłby na miejsce. Od „Superbike’a” większą podjarę budziły chyba tylko Porka, Mamba no i ewentualnie Counthash. Najgorzej jak się trafiło to ślimaczące się, turkusowe Mundao, a psiarskie były już na „trzeciej gwiazdce”. Eh, to se ne vrati.

    Tomek, rocznik ’88

    Quake, ID Software, 1996

    Quake, ID Software, 1996

    Nie zna życia ten, kto nie strzelał spluwą na dziewięciocalowe gwoździe. Najdurniejsza na świecie fabuła, obrazoburcze wtręty i muzyka NIN. Czego może chcieć więcej licealista/student w drugiej połowie lat 90.? Marine przenika do tajnej instalacji umożliwiającej przenoszenie się do innych wymiarów i wybiera się tam po to, żeby wyplenić zło czyhające na bezbronną Ziemię. To oczywiście pretekst, w dodatku według mojej własnej interpretacji, bo czy sami twórcy wiedzieli tak naprawdę o co im chodzi? No wiadomo, że o nic innego jak wygrzew i tony ochłapów mięsa chlapiące po ścianach i zaścielające podłogi ponurych zamczysk i korytarzy przez które przedziera się gracz.

    Prawdziwi wirtuozi nie tylko korzystali z teleportów umożliwiających pojawianie się dokładnie w tym samym miejscu co przeciwnik i tym samym rozrywanie go na strzępy z cudownym mlaśnięcio-chrupnięciem. Znali również na pamięć sekretne miejsca i skróty pozwalające przejście etapy w ekspresowym tempie. Żeby dostać się do niektórych trzeba było strzelić w portret Chrystusa w koronie cierniowej lub do ukrzyżowanych zombie. Nie lada frajdą było napuszczanie na siebie potworów i patrzenie jak się wykańczają. No i oczywiście strzelanie z granatnika do rozbryzgujących się jak świąteczna galaretka z nóżek wieprzowych zombie… Czy dziś jeszcze intelektualiści potrafią wypoczywać w tak wyrafinowany sposób?

    Rafał, rocznik ’78

    W to też graliśmy:

    NBA 97 – najlepsza gra sportowa ever, hands down. Dodatkowe punkty za prześwietny soundtrack. I wielki minus dla idiotów z EA, którzy „zastąpili” Jordana anonimowym Rooster Playerem.

    Electro Body – polska klimatyczna platformowa strzelanka bez możliwości save’a.

    FIFA – każda. Rok w rok. Odgrywana na jednej klawiaturze. Kto opanował wymuszanie fauli kombinacją Shift+Q ma u mnie piwo. I szacunek ludzi ulicy, hehehe.

    Tour de France – serio, ktoś to wydaje? Serio, ktoś w to gra!?

    The Incredible Machine – kombinatorska gra Sierry. Teraz takie cuda tylko na ajfony!

    Franko – na wskroś polski beat’em up, czyli spuszczamy wpierdol wszystkim, od lewa do prawa.

    Unreal – wbrew nazwie był to pierwszy realistyczny shooter FPP. Jeśli słowo „realistyczny” może odnosić się do przygód na wyimaginowanej obcej planecie. Szemrzące strumyki pełne ryb, wodospady, ptaki, królikopodobne skaczące coś. Zachody obcych słońc i muza, która robiła połowę klimatu.

    Train Simulator – guilty pleasure twardziela, który w przerwie między zajęciami, a obiadem rozsmarowuje zombiaki po podłodze. Ale prowadzenie składu 50 cystern przez przełęcz Marias w śnieżny poranek to też nie robota dla osesków.

  • „Czy można zajść w ciążę na basenie?”, kasety VHS, świerszczyki… tak wyglądała edukacja seksualna w latach 90.

    „Czy można zajść w ciążę na basenie?”, kasety VHS, świerszczyki… tak wyglądała edukacja seksualna w latach 90.

    To może się wydawać szokiem, ale były takie czasy, gdy obejrzenie pornosa, ba!, zobaczenie pojedynczego gołego cycka, wymagało przemyślnej strategii, w której jeden fałszywy ruch niweczył wielogodzinne starania. W latach 90. nie było jeszcze wynalazku zwanego internetem, a zatem nie było również portali typu Pornhub – grupujących wszelkie odmiany perwersji 24h/7 dni w tygodniu. W zamian do dyspozycji były półśrodki w rodzaju czasopisma „Bravo”, „świerszczyków”, kaset VHS czy kanałów niemieckiej telewizji satelitarnej. Różnica wobec czasów dzisiejszych była jeszcze jedna – dostęp do kontentu XXX wymagał nie lada zachodu – przechytrzenia kioskarza, przegrania kasety VHS czy wielogodzinnego czatowania przed telewizorem. Tak wyglądała edukacja seksualna w latach 90.

    Tekst powstał we współpracy z nieistniejącą już polską edycją magazynu Vice.

    Bravo – rubryka „mój pierwszy raz” i „trudne pytania”

    Pytania do Bravo. Z cyklu "Miłość, czułość, namiętność" (ZDJĘCIA) | Kurier  Lubelski
    Trudne pytania bravo

    Za lekturę mojego dzieciństwa mogę śmiało uznać „Bravo”. Drukowany na szmatławym papierze niemiecki (a jakże!) magazyn dla młodzieży co dwa tygodnie pochłaniał lwią część kieszonkowego małolatów w latach 90′ stanowił ich główne źródło wiedzy o podstawach ars amandi. Lekturę „Bravo”, jak chyba każdy, zaczynałam od „Trudnych pytań”. Czego tam nie było… Ania (lat 16) rozdziewiczyła się parówką, Marysia (lat 13) wolała długopis. Regularnie pojawiał się też problem tampona, który utknął i ni chuja nie da się wyciągnąć, trzeciego sutka czy „gigantycznego członka mojego chłopaka Arka (lat 19) – boję się, że mnie rozerwie”.

    Arkana wiedzy o seksie zgłębiało się też z rubryki „Mój pierwszy raz”, opatrzonej fatalnej jakości fotką mało wyględnej parki (laska zawsze miała kamień lub kolczyk w pępku, koleś – kratery na ryju i fryzurę na Nicka Cartera), gdzie opisywano mało realistyczne historie o cudownej utracie dziewictwa w stodole u cioci z Ciechanowa czy na obozie harcerskim pod namiotem. Wszystko było do wyrzygania romantyczne jak w „Harlequinie” – panna miała wielokrotny orgazm, nic jej nie bolało, a chłopak był zawsze czuły, opiekuńczy i delikatny.

    „Bravo” zawdzięczam też największe traumy wczesnych lat młodzieńczych. No bo jaki mógł być efekt straszenia nieświadomych niczego nastolatek, że można zajść w ciążę siadając na kiblu czy kąpiąc się w basenie? Zamknięte zbiorniki wodne i miejskie szalety przez długi czas omijałam szerokim łukiem. Dopiero po latach poznałam gorzką prawdę, gdy okazało się, że ojciec jednej z koleżanek pracował w „Bravo”. Co było do przewidzenia okazało się, że wszystkie opowieści o parówkach, zagubionych tamponach i niechcianych ciążach powstawały przy obiedzie w wydawniczej stołówce. Wolę nie wnikać, co tam serwowano, ale od tego czasu nie wierzę w to, co piszą w gazetach i mam niepohamowany wstręt do parówek.

    Marta  (rocznik ’87)

    Telewizja satelitarna – edukacja seksualna w latach 90.

    balder | TUTTI FRUTTI & COLPO GROSSO
    Tutti-Frutti na RTL

    Trudno sobie to wyobrazić, ale kiedyś nie było internetu! Tak, tak! Nie było! Co za tym stoi życie erotyczne nastolatków i nie tylko było ubogie w bodźce. Rarytasem było nagie zdjęcie w gazecie czy nawet zdjęcie Pani w bieliźnie. Jako pomoc w stymulowaniu wyobraźni służyły nawet katalogi wysyłkowe „Otto” czy „Quelle”. Dla szczęśliwych posiadaczy telewizji satelitarnej pomocą w kontrolowanych uniesieniach był program „Tutti Frutti” na RTL. Z racji nieznajomości niemieckiego nie wiem do końca na czym teleturniej polegał. Najważniejsze było jednak to, że uczestniczki w każdym odcinku się rozbierały. Program prowadził przerażający prezenter, który był dość obrzydliwą hybrydą Cezarego Mończyka i Thomasa Gottshalcka z podobną do tegoż fryzurą. Kto nie wie jak wygląda Thomas Gotschalck, a tym bardziej jego fryzura niech zapyta się ojca jaką fryzurę miał Rudi Völler.

    Dla nastolatków z bardziej wyrafinowaną potrzebą stymulacji na VOX prezentowany był program „Wa(h)re Liebe” prowadzony przez Lilo Wandersa, który ubierał się w stylu Krystyny Loski. Kto pamięta ten wie, że również obejrzenie filmu erotycznego w telewizji na Sat1 czy Pro7 wymagało nie lada inwencji. Zasadniczą przeszkodą było to, że w latach 90′ telewizor był wciąż towarem luksusowym, stanowiącym centralny punkt każdego M-3 i porządkującym życie jego lokatorów. Nieliczni szczęśliwcy, którzy dysponowali telewizorkiem we własnym pokoju zamykanym na klucz, niezawodnie musieli nabawić się ślepoty jeszcze przed końcem podstawówki. Było ciężko, ale codziennie wieczorem miliony młodych mężczyzn musiało ćwiczyć wyobraźnię i pamięć, z czym u młodzieży (sądząc chociażby po wynikach matur) nie jest chyba obecnie najlepiej.

    Piotr  (rocznik ’82)

    „Świerszczyki” (edukacja seksualna w latach 90.)

    Przejrzałem stare numery 'Twojego Weekendu'. Czego tam nie było! Ucięte  ręce, akty Marleny w białych skarpetkach, horoskopy...
    Twój Weekend

    W latach 90′ rodzice zabraniali mi czytać „Bravo”. W ten sposób upadł mój pierwszy pomysł na biznes – kasowanie po 50 zyla za poetyckie opisy wydumanych „pierwszych razów” czytelników. Naiwni, myśleli, że chronią mnie przed zepsutym światem Zachodu. Tymczasem w połowie lat 90′ wiedziałam już „wszystko” – „Pani Domu”, „Naj” i „Sukces” prześcigiwały się w opisach technik, pozycji i dylematów dla zaawansowanych w rodzaju „po co podawać facetowi sok ananasowy?”. Nie mówiąc już o wszechobecnych świerszczykach… Pisemko pt. „Twój Weekend”(nadal istnieje!) łączyło portrety pań w sugestywnych pozach z dużą dozą edukacyjnego tekstu. Bezcenne, zwłaszcza, że dostępne było dosłownie wszędzie – od imienin wujka, gdzie dyskretnie wygrzebywało się numery z dna gazetnika, aż do poczekalni w zwyczajnym zakładzie fryzjerskim (sic). Mała dziewczynka z „Twoim Weekendem” w ręku to byłby widok osobliwy, więc dla świętego spokoju stosowało się metodę „na okładkę”, wsuwając świerszczyka między strony bezpiecznej gazetki o sadzeniu roślin i czyszczeniu armatury kuchennej.

    Najbardziej ekstremalne przeżycia zapewniał jednak kontakt z prawdziwą erotyką w stylu magazynu „Cats”. Paniusie wyglądały tam jak żywcem wyjęte z poprzedniej dekady, ale poruszane były prawdziwie trendsetterskie tematy jak „Komputer – nowy sekspartner” (w ’95 roku!). Całą kolekcję „kotów” przeczytałam na strychu u koleżanki, gdy jej wujek postanowił pozbyć się makulatury (dziewczyna mu kazała?). Dzięki temu poznałam dogłębnie efekty pełnej depilacji brazylijskiej, na długo zanim stała się modna. W ramach efektów ubocznych – nie mogłam patrzeć na wspomnianego wujka. Co najmniej przez 5 lat.

    Natalia (rocznik ’86)

    Kasety VHS (edukacja seksualna w latach 90.)

    Kasety VHS Warszawa nowe i używane kasety, filmy na kasetach w Warszawie
    Emmanuelle 5

    W czasach absolutnego braku internetu, możliwość codziennego obcowania z nagością na ogół kończyła się na wieczornym prysznicu. Erotyka była świętem, a pornografia towarem deficytowym. Jak zdobyć materiały poglądowe wiedzieli tylko wtajemniczeni. Ruchome obrazy, inne niż podglądanie sąsiadki przez radziecką lunetę marki turist, mogły zapewnić jedynie filmy na wideo. Kasety VHS były oczywiście kompletnie zajeżdżone, zazwyczaj zdobyte podczas wypadu taty do Reichu po passata kombi, przegrane waszym starym z mrugnięciem oka przez rubasznego wujka, lub też – ale to już w końcówce lat 90-tych – kupione po taniości z likwidowanej w waszym mieście wypożyczalni. Te trofea ojców pochowane były zazwyczaj skrzętnie na dnie szuflad lub w drugim rzędzie książek i konsekwentnie odnajdywane przez was – pryszczate córki i nieopierzonych synów. Z mojego późniejszego researchu wynika, że tytuły w domach się powtarzały. Zazwyczaj była to lekko oldschoolowa vintage erotica, jak np. „Rasputin”, „Emanuelle” czy „Caryca Katarzyna”.

    O twarde porno było trudno, ale oglądałem kiedyś w podstawówce po lekcjach kasetę skonfiskowaną przez kolegi tatę – policjanta. Przyznam, że po kilku seansach łagodnej erotyki byłem wtedy w lekkim szoku. Wśród dzieci i młodzieży popularne były też rzeczy bardziej sofciarskie. W którym domu nie znalazła się np. „Błękitna Laguna” z młodziutką i w sumie nielegalną Brooke Shields? No, ale kto wiedział, że na planie miała 14 lat? Przynajmniej była w naszym wieku! Dobrze robiły nam też odtwarzacze z możliwością nagrywania, z których zdecydowanie wybijały się te z opcją timera. Tu dopiero można było poszaleć! Programy z niemieckich kanałów, filmy z Poloni1, polsatowskie seriale po północy. Jeśli tylko rodzice nie zauważyli, że „samo się włącza” i nie spytali „dlaczego tak miga”, to już następnego dnia można było zerwać się ze szkoły i zasiąść z bijącym sercem przed telewizorem, wciskając na magnetowidzie PLAY.

    Zdzisław (rocznik ’85)

    Koledzy – hormony i testosteron

    Dla Ciebie wszystko - cats - w kategorii Czasopisma
    Cats, czasopismo erotyczne, edukacja seksualna w latach 90.

    Jeśli geografię kobiecego ciała poznawało się w przekoloryzowanych („to cycki zazwyczaj nie są takie duże?”) „Catsach” i „No 1″, nic nie dawało większej uciechy niż relacje z pierwszej (zazwyczaj prawej) ręki. Koledzy nie tylko przechwalali się pierwszymi francuskimi całusami, wsadzeniem koleżance ręki w stanik bądź w majtki, ale przede wszystkim bez skrępowania prowadzili życie autoerotyczne, naturalnie wymieniając się doświadczeniami i spostrzeżeniami (na przykład odnośnie długości i aktualnego stanu owłosienia podbrzusza), a nawet umawiając zbiorowe upuszczanie jadu. Towarzystwo dodawało odwagi – z kolegą raźniej było poprosić panią kioskarkę o „Twój Weekend”, albo zrobić najazd na aptekę by nabyć po raz pierwszy mityczne Erosy firmy Stomil – wyprawa ta, zorganizowana podczas klasowych Andrzejek, zakończyła się kolektywnym przymierzaniem gumowych wdzianek w szkolnym kiblu i noszeniem ich przez cały wieczór.

    Posiadacze magnetowidów organizowali zbiorowe ucieczki z lekcji, by pod nieobecność rodziców obejrzeć pożyczoną kopię kopii pornosa z obrazem szarym od wielokrotnego przegrywania. Ci odważniejsi (a może bardziej przywiązani do swoich wirtualnych partnerek) nosili gazetki w szkolnej teczce nie rozstając się z nimi ani na moment, a nawet oglądając je sobie na lekcjach. Jedna z prób podzielenia się z kolegami interesującym zdjęciem w „Catsie” na lekcji chemii zakończyła się katastrofą. Kumpel został przyuważony i nauczycielka przy całej klasie zabrała mu pisemko zapowiadając, że odda je starym. Nie pomogły szczere łzy i prośby, sorka od chemii długo znęcała się psychicznie nad kolegą, ale ostatecznie starych nie wezwała, chociaż „Cats” przepadł. Nic to jednak, przecież młodzi ludzie mają świetną pamięć, nie?

    Rafał (rocznik ’78)

    Rodzice  (edukacja seksualna w latach 90.)

    Prawda jest taka, że rodzice to było żadne źródło wiedzy o seksie. To było antyźródło. Pamiętam jak mojego młodszego brata przygotowującego się do klasówki z biologii z technikaliów rozmnażania się ssaków, w ramach powtórzenia odpytywał nasz stary. Już pierwsze pytanie wywołało u obu delikatny rumieniec i uciekanie wzrokiem od interlokutora, a każde kolejne grzęzło w półsłówkach i niedopowiedzeniach. W końcu, mój brat przerwał ów taniec nieporadności stwierdzeniem „Tato, ja wiem o co chodzi, ty wiesz o co chodzi… nie mówmy już o tym więcej”. Scenka ta z perspektywy lat wywołuje uśmiech politowania, ale jak myślę o większości moich rówieśników to była właśnie granica rozmowy o seksie z rodzicami. Na tym polu następowała ich całkowita kapitulacja i oddanie sprawy w nasze rozochocone (sic!) ręce. Kto obrał strategię inną niż „learning by doing” ryzykował pokraczne pogadanki żywcem wyjęte z sucharzystych rysunków Andrzeja Mleczki.

  • Plac Defilad w Warszawie – uniwersum busów, bud i kupców wszelkiej maści. Teraz ich miejsce zajął MSN

    Plac Defilad w Warszawie – uniwersum busów, bud i kupców wszelkiej maści. Teraz ich miejsce zajął MSN

    Prawdopodobnie każda osoba dojeżdżająca na studia do Warszawy, Krakowa czy innej polskiej metropolii z małego miasta na początku lat 2000 musiała dobrze poznać fenomen prywatnych busików jako ostoii komunikacji zbiorowej. 

    Czasy transformacji wyjątkowo szorstko obeszły się z państwową koleją i PKS-ami, gdzie głównie cięto kursy i nie było pieniędzy na nowoczesny tabor. Tę niszę błyskawicznie opanowały prywatne, małe busiki, które w przystępnej cenie i szybciej niż państwowe molochy dowoziły ludzi na popularnych kierunkach. Na mojej trasie Zamość – Warszawa była to przykładowo firma Big Bus.

    Pierwszym aktem podróży była rezerwacja miejsca, tylko telefoniczne zasadniczo, gdzie na infolinii dyspozytor z wyraźną pretensją w głosie odbierał prośbę. Niejednokrotnie zdarzało się zresztą, że rezerwacja później w dziwnych okolicznościach znikała, gdyż była tylko „na gębę” powodując rozliczne inby przy „załadunku” pasażerów. Najgorsze były okolice świąt, gdy często po prostu nie dało się dodzwonić, a burdel z rezerwacjami był dwa razy gorszy niż zwykle.

    A propos załadunku – jeszcze dziś czasem się dziwię jakim cudem nie zginąłem w wypadku. Kierowcy busików byli niemal bez wyjątku przedstawicielami patologicznej szkoły „jeżdżę szybko, ale bezpiecznie” i użytkownikami CB radia do informowania się o „suszareczkach” na trasie. Dodajmy do tego notoryczne branie dodatkowych pasażerów na gapę. Wiele razy całą drogę przesiedziałem lub nawet przestalem w przejściu, w którym często były walizki i torby, nie mieszczące się w bagażniku.

    Zjawisko dojeżdżania busem do Warszawy zaczęto w pewnym momencie łączyć ze „słoikami”, jak nieco pogardliwie nazywano przyjezdnch z mniejszych miast od jedzenia zwożonego na koniec weekendów. Pamiętam wielką inbę gdy w głosowaniu internetowym neon „Słoiki” najpierw zwyciężył w konkursie na ozdobienie mostu Gdańskiego, a potem został zdyskwalifikowany przez machloje przy zliczaniu głosów. Wielu prawdziwych warszawiaków było jednak zniesmaczonych nawet samą propozycją.

    Fenomen busików chyba w sporej części wygasł, bo prawie każdy ma już własne auto. Ja oprócz tych negatywnych doświadczeń zapamiętam też te milsze strony. Konstatacja na koniec była jednoznaczna – chłopaki w życiu by nie chcieli mieszkać w Warszawie, bo „takich imprez jak u nas to nie ma”.